Ależ ja mam szczęście! Otóż właśnie siedzę i czekam na lemoniadę w jednej z nowo otwartych klubokawiarni na warszawskiej Pradze – starej dzielnicy na prawym brzegu Wisły. Lemoniada jest importowana z Berlina, podobno pobudza bez użycia chemii, same naturalne składniki. Mam nadzieję, że to prawda, bo zapłaciłem za nią fortunę, a przyszedłem tu z laptopem napisać tekst o gentryfikacji Warszawy. Ale co się stało? Nie zdążyłem jeszcze zebrać myśli, leniwie porządkowałem notatki, gdy nagle, uwierzcie lub nie – trafili mnie! Mocne światło lasera zatrzymało się na mojej klawiaturze, a gdy tylko podniosłem głowę, na źrenicy oka. Oślepili mnie tylko na chwilę, by szybko przenieść się na stolik obok i znaleźć kolejną ofiarę. Tym razem nie obyło się bez walki. „Nie świeć tym!” – krzyczy facet we wzorzystej koszuli i zrywa się na równe nogi od swojego stolika (oczywiście zrobionego z europalet), prawie potrącając daszek (oczywiście ze starego żagla) rozciągnięty nad głowami gości. Uspokajają go koleżanki, by po chwili wrócić do rozmowy o wakacjach w Gruzji, crossficie i wyzwaniach w branży PR. Promień lasera, wysyłany przez nieznanego sprawcę zza zasłony sąsiedniej kamienicy, to jedyne co psuje ich dobre samopoczucie. Atakują, czy się bronią? Cały róg dwóch ulic zaanektowały stoliki, na odrapanych ścianach stuletnich kamienic widać reprodukcje murali Banksy’ego (oczywiście!), podcienia rozświetlają mdłym światłem stare poprzemysłowe lampy. Wszystko wygląda jak pocztówka, którą nic, tylko wkleić do przewodnika i opatrzeć hasłem „do it in Warsaw!”
No więc mam szczęście: trafiła mi się scena-symbol. Laserowa walka autochtonów o „ich” teren z uzbrojonym w głośny śmiech, rzemieślnicze piwo i pieniądze oddziałem oblężniczym – gośćmi knajpy spod jego okien, której jeszcze niedawno tu nie było. Czy może być coś bardziej wymownego? Zwłaszcza, że – daję sobie uciąć głowę – ów snajper to pewnie kolega tych kilku chłopaków, których mijałem, jak stali w bramie obok i wciągali po parę buchów z lufki, nerwowo zerkając na przechodniów. Ani oni, ani pewnie ich rodzice nie zawitają raczej do knajpki na rogu, choć pewnie robili zakupy w sklepie mięsnym, który tu wcześniej był. „Ofertą gastronomiczną” dla nich pozostają bramy, bo już nawet o tanią spelunę w tej okolicy trudno.
Mógłbym z tej podpatrzonej sceny wyprowadzić całą narrację, uczynić ją symbolem przegranej walki o stare dzielnice Warszawy. Walki, w której obrońcom swojego dawnego terytorium zostaje już tylko kąsanie zza zasłon laserem. Ale nie byłbym w tym ani szczery, ani wiarygodny. Bo w Warszawie ta walka nie została ani trochę rozstrzygnięta. Pamiętam bardzo dobrze moją pracę studencką na pierwszym roku kulturoznawstwa, a więc 12 lat temu. Pisałem o Ząbkowskiej, pięknej, historycznej ulicy warszawskiej Pragi. Już wtedy powstawały tu pierwsze klubokawiarnie i choć nie było jeszcze lemoniad z Berlina, a kieszonkowe lasery nie były jeszcze tak powszechne, to scenariusz wydawał się identyczny co dzisiaj. Praga, stara dzielnica Warszawy („stara” to naprawdę coś znaczy w mieście tak dotkniętym zniszczeniami wojennymi) wydawała się wymarzonym miejscem do zgentryfikowania, a wyrok na nią był jakby podpisany. Mówiło się, że stanie się „dzielnicą artystów”, zamieszkają tu „ludzie wolnych zawodów”, a „patologia” zniknie bezpowrotnie.
Minęła ponad dekada, ale nie zmieniło się tu aż tak wiele. Ciągle nie wiadomo, czy Praga to dzielnica artystów, klasy kreatywnej czy może jednak dzielnica tak zwanych „rdzennych prażan”. Dziś student pierwszego roku kulturoznawstwa mógłby moją pracę w zasadzie przepisać i tylko wzbogacić o słownictwo, które w międzyczasie weszło do naukowego żargonu. Procesy, które w wielu miastach postępują w sposób błyskawiczny, w Warszawie jakby zatrzymały się w miejscu. Trudno nawet nazwać je procesem: objawy widać, ale jakby nie postępują. Wszystko stoi w miejscu i nie zmienia tego nawet fakt, że miasto ogólnie się rozwija: dochodzą nowe linie metra, rosną obwodnice, w Śródmieściu pną się w górę drapacze chmur.
Ale czyje jest to miasto – tego nadal nie wiadomo. Nie ma tu dzielnicy artystów ani dzielnicy biedoty, są może pojedyncze enklawy bogactwa albo zamknięte getta klasy średniej, ale i one najczęściej sąsiadują z blokowiskami, rozlatującymi się kamienicami komunalnymi czy bieda-domkami, bo jeszcze dwadzieścia lat temu były tu przedmieścia. Ot, choćby na moim rodzinnym Targówku, dzielnicy-blokowisku, powstało całe wielkie osiedle deweloperskie. Zajęło łąkę, na którą jeszcze jako nastolatek wyprowadzałem psa. Ale już za płotem osiedla nazwanego dumnie Wilno (i podobno odtwarzającego nawet układ ulic wileńskiej starówki) sterczą wstydliwie kamienice Targówka Fabrycznego, jednej z najbardziej zaniedbanych dzielnic miasta, systematycznie likwidowanej jeszcze od lat 70., choć to tutaj, chyba jak nigdzie w Warszawie, ze strzępów ruin i ostańców można jeszcze odtworzyć układ i geometrię przyfabrycznych osiedli robotniczych przełomu XIX i XX wieku. Ale i tu dzieje się coś, co wymyka się schematom: tam, gdzie po stanie budynków spodziewać się możemy beznadziei i bierności, żyje jedna z bardziej zżytych społeczności miasta, działa prężnie Rada Osiedla, a jej przedstawiciele, mimo niemłodego wieku i braku oczytania, sprawnie pływają w oceanie „partycypacji”, „projektów”, „inicjatyw lokalnych”. Wywalczyli już dla swojej dzielnicy centrum aktywności sąsiedzkiej w lokalu po starej mordowni, a teraz walczą z sukcesami o centrum kultury w starej, ponad stuletniej willi fabrykanta.
To nie koniec zaskoczeń. Mieszkańców deweloperskiego Wilna na pierwszy rzut oka posądzać moglibyśmy o to, że marzą tylko o tym by odgrodzić się od niewygodnych sąsiadów. Nic bardziej mylnego. Oni nie tylko nie odgrodzili się płotem – osiedle jest otwarte – ale wręcz organizują razem z targówkowym „ludem” Dni Sąsiada, a także razem walczą o chodnik przy jednej ze wspólnych ulic, którego dzielnica od lat nie jest w stanie zapewnić.
Jakiś zagraniczny gość kiedyś mi powiedział, że w śródmieściu Warszawy najbardziej niesamowite jest to ciągłe zaskoczenie architektoniczne: nigdy nie wiesz, jaki budynek, w jakim stylu i z jakiej epoki, wyłoni się za rogiem. To samo, co dotyczy architektury w ścisłym Śródmieściu, można odnieść do obrazu całego miasta, jeśli chodzi o strukturę społeczną i procesy, które w nim zachodzą. Gdyby ktoś oprowadzał Was kiedyś po Warszawie i zapowiadał, że pokaże Wam teraz „dzielnicę artystów”, „prawdziwe slumsy” albo „enklawę bogactwa”, nie wierzcie mu. Pokazuje Wam pocztówkę, która ma pasować do wyobrażeń turystów o tym, jak się odbiera miasto. W Warszawie wszystko miesza się ze wszystkim, a procesy nagle przyspieszają, żeby potem równie nagle się cofnąć. Hipsterski burger bar na Pradze upada, żeby zrobić miejsce całodobowemu salonowi z automatami. Deweloper buduje konstrukcję imitującą pawilon przed swoim nowym ultra-wieżowcem tylko po to, żeby zasłonić komunalny blok, który uparcie stoi obok i psuje mu widok. Emeryci z komunalnych kamienic wspólnie z klasą średnią z deweloperskiego osiedla malują chodnik, by walczyć o wspólną, publiczną infrastrukturę. To prawda – w Warszawie nigdy nie wiesz, co czeka cię za rogiem.
Jan Mencwel