Dorota Groyecka: Czy Berlin czeka podobny scenariusz co Paryż – czy powoli na jego przedmieściach tworzą się getta, które za parę lat wybuchną? Wiele osób nie zdaje sobie pewnie sprawy z tego, że imigranci przybywający do Berlina w latach 60., 70., byli administracyjnie skierowani do życia w wybranych dzielnicach – m.in. Kreuzbergu, Neukölln, Weddingu. Tam budowali swoje społeczności, infrastrukturę. Dziś wypierani są z tych dzielnic przez zamożniejszych mieszkańców, inwestorów, przedsiębiorców.

Andrej Holm: Brakuje dobrych danych dotyczących ludzi z imigracyjną przeszłością, ale ponieważ społeczności imigranckie zamieszkują wspomniane przez Panią śródmiejskie dzielnice, możemy przypuszczać, że spora część osób, które w ostatnich latach musiały wyprowadzić się na przedmieścia, to właśnie imigranci.

Pomijając jednak sprawy pochodzenia, zdecydowanie obserwujemy, że biedniejsze gospodarstwa domowe, które polegają na pomocy społecznej, stanowią coraz większy procent mieszkańców peryferyjnych, wielkich osiedli. Dzieje się tak zarówno na osiedlach z wielkiej płyty, powstałych w czasach NRD, ale też tych w byłym Berlinie Zachodnim.

Przykład paryskich przedmieść – banlieues, pokazuje, że do sytuacji kryzysowej prowadzi nadmiar koncentracji biedy i długi szereg procesów społecznych: dyskryminacja, wykluczenie, także to przestrzenne. W Berlinie po raz pierwszy widzimy taką koncentrację ludzi ubogich na przedmieściach. I co istotne – po raz pierwszy w historii ten proces jest dyktowany przymusem. W latach 80. ludzie z radością wprowadzali się do nowo zbudowanych mieszkań, postrzegano je jako budownictwo wysokiej jakości. Dziś blokowiska mają bardzo złą opinię, tworzą się w nich getta. Sytuacja w Paryżu jest znacznie gorsza niż w Berlinie, ale tendencja jest podobna.


Czy w takim razie władze Berlina uczą się na błędach Paryża? Co robią, aby ten proces zatrzymać?

Niestety, uważam że, władze już zawiodły. W dyskusji urbanistycznej w Berlinie tradycją stało się unikanie tematu przedmieść. Znacznie więcej uwagi poświęca się problemowi biedy w śródmiejskich dzielnicach, takich jak Kreuzberg, Neukölln czy Wedding. Z tego względu społeczna mieszanka, która utworzyła się w tych dzielnicach, jest prezentowana jako sukces władz, podkreśla się powodzenie inicjatyw podnoszących wartość tych dzielnic. Burmistrzowie Kreuzbergu czy Neukölln pokazują: patrzcie – jeszcze 10 lat temu mieliśmy w tych dzielnicach bardzo dużą koncentrację ubogich ludzi. A przecież kiedy spojrzymy na pełen obraz sytuacji, to staje się jasne, że bieda nie zniknęła, tylko przesunęła się gdzie indziej.


Przykładem takiego działania władz, nastawionego na sukces w centrum Berlina, może być szkoła Rüttli, położona na północy Neukölln.

Tak, to bardzo dobry przykład. Chyba wszystko zaczęło się w 2006 roku. Przez kraj przetoczyła dyskusja na temat bardzo złej kondycji szkół w takich dzielnicach jak Neukölln, pojawiały się artykuły w prasie o tworzeniu się gett w Berlinie, o przypadkach znęcania się uczniów nad nauczycielami i innymi uczniami w środowiskach tureckich. Wtedy zaczęto wprowadzać liczne urbanistyczne i kulturalne projekty interwencyjne, aby zmienić sytuację, przynajmniej na tym niewielkim wycinku. Bardzo dużo publicznych środków pieniężnych zostało przekazanych na usprawnienie pracy szkoły, np. na zbudowanie nowego kampusu edukacyjnego. W dzielnicy zamieszkują dziś zamożniejsi ludzie, większy procent stanowią rodziny niemieckie z wyższym wykształceniem.

Tamta jedna szkoła może jest dziś lepsza, ale w wielu innych berlińskich placówkach mamy problem z poziomem edukacji, brakuje ok. 1500 nauczycieli. Władze Berlina muszą zachęcać obywateli Holandii czy Austrii, żeby przyjeżdżali tu pracować.


Możecie za to polegać na młodych, niedoświadczonych nauczycielach – zgodnie z prawem po studiach muszą odbyć trzyletnią praktykę w przydzielonym im odgórnie miejscu. Dopiero po tym okresie mogą uciec.

 Tak, i oczywiście bardzo wielu młodych nauczycieli wyprowadza się, ponieważ inne landy oferują im znacznie wyższą pensje. Inną sprawą jest, że w wielu dzielnicach Berlina praca nauczyciela jest faktycznie bardzo stresująca – klasy są zbyt liczne, rodziny wielu uczniów utrzymują się wyłącznie z zasiłku. Berliński system edukacji nie podnosi ich społecznej mobilności. Tymczasem lepiej sytuowani rodzice zapisują swoje dzieci do prywatnych szkół lub placówek ze specjalnym programem.


Jak sytuacja uchodźców może wpłynąć na sytuację mieszkaniową Berlina?

Myślę, że to wciąż na tyle niska liczba [ok. 100 tys.], że nie wpłynie znacząco na strukturę populacji, ale w obliczu tej sytuacji brakuje dodatkowych 25 tys. mieszkań, żeby zażegnać kryzys. Już w ostatnich latach miasto borykało się z deficytem dostępnych cenowo mieszkań – brakowało ok. 100-150 tys. takich lokali. Sytuacja uchodźców w Berlinie naświetla więc ten problem, ale nie jest jego przyczyną. Kryzys rozpoczęły decyzje rządu z końca lat 90. o zaprzestaniu wszelkich inwestycji publicznych w budownictwie mieszkaniowym i prywatyzacja wielu spośród istniejących nieruchomości.

 

No właśnie, bardzo często na swoim blogu krytykuje Pan budownictwo socjalne w Niemczech. Państwo opiekuńcze to dziś mit?

Stan budownictwa socjalnego w Niemczech dobrze obrazuje przejście gospodarki dobrobytu w gospodarkę neoliberalną. Z podobnym problemem w ciągu ostatnich 20 lat borykało się wiele innych europejskich państw. Po wojnie w RFN sporo subsydiów trafiało w ręce prywatnych inwestorów i to oni weszli w budownictwo socjalne. Program zakładał, że po 20-30 latach mieszkania te mogą wrócić na wolny rynek i tak się stało. Taki system może działać tylko wtedy, kiedy co roku przeznaczasz na niego tę samą liczbę środków, osiągasz swego rodzaju reprodukcję. Ale ponieważ w 2000 roku Berlin był już bardzo zadłużony, wstrzymano wszelkie subsydia. W 1990 roku mieliśmy w Berlinie około 350 tys. jednostek socjalnych, dziś jest ich zaledwie 120 tys.

Drugi problem polega na tym, że ceny mieszkań socjalnych też rosną i dziś są one wyższe niż średnia rynkowa. To jest paradoks. Sytuacja w Niemczech jest wyjątkowa na tle innych europejskich krajów. W Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Austrii budownictwo socjalne polega na tym, że państwo inwestuje środki publiczne, tworząc długoterminowy sektor. W Niemczech rząd tworzy tymczasowe rozwiązanie socjalne w sektorze prywatnym.


Od zeszłego roku obowiązuje w Berlinie ustawa określającą górną granicę czynszu pobieranego od nowego najemcy. Czy to według Pana coś zmieni na coraz bardziej zagęszczającym się rynku mieszkaniowym?

To rozwiązanie pomoże jedynie klasie średniej. Według ustawy wpisany w umowę czynsz nie może przekroczyć średniej rynkowej o więcej niż 10%. Brzmi nieźle, biorąc pod uwagę, ile wynosi już czynsz w niektórych dzielnicach Berlina. Jednak kiedy przyjrzymy się potrzebom uboższych gospodarstw domowych, zobaczymy, że nowe przepisy nie poprawią ich sytuacji. Ludzie, którzy zarabiają poniżej średniej, potrzebują też mieszkań poniżej średniej.


Czy to zatem tylko marketingowe zagranie, które ma do miasta przyciągnąć więcej inwestorów i ekspatów?

Myślę, że to raczej polityczna zagrywka przed następnymi wyborami. Klasa średnia została silnie dotknięta przez gentryfikację, a partie potrzebują jej głosów.


No właśnie – gentryfikacja. Cofnijmy się o kilka lat, do 2009 roku. Opublikował Pan wtedy artykuł „Karawane zieht weiter” (Karawana jedzie dalej), a w nim zamieścił grafikę, która pokazuje jak gentryfikacja, a dokładniej – jej pionierska faza, przechodziła przez kolejne centralne dzielnice Berlina. Poruszała się według wskazówek zegara – wszystko zaczęło się od Kreuzbergu, a na Pana grafice kończy się na Neukölln. Dziś gentryfikacja jest już znacznie dalej. Jak dziś przebiega ten proces i czy są dzielnice, które mogą się przed nim ustrzec?

Żadna śródmiejska dzielnica nie jest bezpieczna. Dynamika gentryfikacji w ostatnich latach uległa zmianie. Kiedy pracowałem nad tą grafiką, gentryfikacja koncentrowała się na niewielkich obszarach. Pod koniec lat 80. objęła niektóre okolice Kreuzbergu i Mitte, potem w latach 90. Prenzlauer Berg i Friedrichshein, następnie znowu fragmenty Kreuzbergu i Neukölln. Poruszała się w przestrzeni miasta właśnie według ruchów wskazówek zegara. Był to wynik rozluźnienia na rynku mieszkaniowym w całym mieście. Jeśli ktoś odczuł wpływ gentryfikacji – wzrost czynszu w swoim domu, przeprowadzał się do najbliższej okolicy z przystępnymi cenami. Dzisiaj koszty życia i ceny czynszów są w niektórych okolicach tak wysokie, że nie da się po prostu przeprowadzić się do „kolejnej taniej okolicy”. Ten krąg jest już zamknięty, proces stał się bardziej nieprzewidywalny. Gentryfikacja rozlewa się i trudniej dziś ocenić, jaki obszar będzie następny.


Tak postępował proces wewnątrz Berlina. A czy według Pana gentryfikacja „podróżuje”? Wraz z ludźmi przeprowadzającymi się do innych miast, krajów przybywa na nowy „front”? Czy można w ten sposób powiązać dajmy na to gentryfikację Berlina i Lipska?

Dotychczas z Berlina do Lipska nie przeprowadziło się aż tak dużo osób, żeby miały one realny wpływ na wywołanie tego procesu, ale np. sporo młodych ludzi z zachodu Niemiec szuka mieszkań w Berlinie. Może następnym ich przystankiem będzie Lipsk, a jeszcze w kolejnych latach Warszawa? Generalny wzór mobilności jest taki, że młodzi ludzie bez pracy szukają w miastach odpowiedniego balansu oferty kulturalnej, mieszanki subkultur i korzystnej oferty mieszkaniowej. Berlin zaczyna przegrywać na tym ostatnim polu i część osób powoli rozgląda się za innym miejscem do życia.

Ale na przestrzeni ostatnich kilku lat do miasta wciąż przybywało bardzo wielu obcokrajowców z Włoch, Hiszpanii, a także ze Wschodniej Europy, m.in. z Polski. Przyciągnęła ich rozrywka i społeczeństwo multikulti. Jest wciąż sporo dobrych powodów, dla których ludzie zamieszkują w Berlinie, ale nie jest już tak łatwo wynająć mieszkanie w dobrej cenie.


W jednym z polskich dzienników ukazał się artykuł zapowiadający najazd artystów z Berlina na Warszawy. Wielu ta myśl rozbawiła, bo warszawski rynek mieszkaniowy wcale nie jest łatwy, ceny wynajmu są wyższe w stosunku do zarobków niż te w Berlinie, a artystyczna scena jest mniejsza, na dodatek dość silnie ingeruje w nią polityka.

No tak, też nie sądzę, aby naprawdę do tego doszło. Pierwsza fala, tzw. pionierów gentryfikacji, wprowadza się do danego miejsca, kierując się przede wszystkim kryterium kosztów życia. W latach 80. artyści przyjeżdżali do Berlina, bo było naprawdę tanio i można było łatwo znaleźć pusty dom. Przeprowadzka do nowego miejsca stanowi pewne ryzyko – nie wiadomo, czy na miejscu odniesiesz sukces, czy miasto, do którego się przenosisz, okaże się fajne. Chcesz też mieć pewność, że następni pionierzy podążą za tobą, bo przecież nikt nie chce być jedynym artystą w mieście.


Artyści odnajdywali też w śródmiejskich dzielnicach Berlina specyficzne sąsiedztwa, tak zwane Kiez, w których życie toczyło się powoli, trochę jak w mniejszych miastach, wioskach. Sąsiedzi znali się nawzajem, mieszkali w jednym miejscu po kilkadziesiąt lat. Przez ostatnich kilka dekad znacznie wzrosła mobilność młodych ludzi, do Berlina ściągają miliony turystów rocznie, zamieszkuje w nim coraz więcej ekspatów. Czy w obliczu globalnych metropolii Kiez jest jeszcze możliwe?

Tak naprawdę niewielu turystów przyjeżdża do Berlina dla samej Bramy Brandenburskiej Reichstagu czy muzeów. Kiedy pytamy obcokrajowców, co powoduje, że chcą odwiedzić Berlin albo zamieszkać w nim, to mówią właśnie o małomiasteczkowym, wiejskim stylu życia, specyficznej atmosferze wewnątrz sąsiedztw. Takie są ich wyobrażenia o życiu w Berlinie. Ale to oczywiście przewrotne, bo tysiące turystów, którzy przewijają się przez daną okolice nie pozostawia jej bez zmian. Wpływają na jakość życia jej mieszkańców, na relacje międzysąsiedzkie. Nagle w twoim domu część mieszkań zostaje przeznaczona na apartamenty dla turystów, właściciele sklepów odpowiadają na „turystyfikację” zmianą asortymentu tak, aby odpowiadał gustom i potrzebom przyjezdnych. Część sąsiedztw jest tą zmianą zdegustowana. Zarówno mieszkańcy, jak i lokalni politycy odczuwają napięcie między turystyczną atrakcyjnością okolicy a jakością życia w niej na co dzień. Ludzie żyjący w tych dzielnicach muszą znaleźć równowagę między tolerancją dla przyjezdnych z różnych zakątków świata a własnymi sprawami i komfortem, próbować ustabilizować relacje międzysąsiedzkie, aby utrzymać je w podobnym kształcie do tego z poprzednich lat. Zwłaszcza lewicowi aktywiści muszą zmagać się z tym napięciem, bo przecież nie chcą stawiać się w pozycji kogoś, kto będzie doprowadzał do wykluczenia turystów czy ekspatów.


Aktywiści protestują przeciwko zmianom w swoich dzielnicach. Berlin ma bardzo silną tradycję kultury protestu, ale czy ten środek jest dziś efektywny, czy naprawdę może coś zmienić?

Kiedyś protestowano głównie przeciwko właścicielom kamienic albo przeciwko rządowi. Oskarżano rząd o złe decyzje w sprawie polityki mieszkaniowej i rewitalizacji lub walczono z właścicielami domów i inwestorami, którzy zmieniali kształt dzielnicy. Dziś to zdecydowanie bardziej skomplikowane, mamy inną dyskusję – widzimy ulotki i naklejki na ulicach wymierzone w turystów, nowych mieszkańców okolicy. Po raz pierwszy mamy do czynienia z walką pomiędzy różnymi grupami wewnątrz społeczeństwa. Te grupy muszą znaleźć nowe odpowiedzi, bo walka nie stanowi rozwiązania problemu.


Jak ocenia Pan nowy przepis ograniczający wynajem berlińskich mieszkań na takich portalach jak Airbnb?

W zamyśle około 24 tys. mieszkań, które do tej pory były wynajmowane turystom, ma wrócić na regularny rynek. Intencje są więc dobre, ale niestety „Zweckentfremdungsverbotsverordnung” ma kilka wad – po pierwsze lokalne władze nie  są w mocy aby wdrożyć i egzekwować prawo w efektywny sposób. Apelują więc publicznie o pomoc w wykrywaniu przypadków nielegalnego wynajmu – to w zasadzie wezwanie do denuncjowania na poziomie sąsiedzkim i zupełne przeciwieństwo lokalnej solidarności i współpracy, jakich to miasto potrzebuje. Po drugie regulacja nie rozróżnia kilku rodzajów zarządzania mieszkaniami – profesjonaliści nastawieni na zysk z całorocznego wynajmu wakacyjnych apartamentów zostaną nim dotknięci podobnie jak osoby, które podnajmują swoje lokale na przykład sześć tygodniu w roku.


W spuściźnie po ustawodawstwie komunistycznym mamy dziś w Warszawie problem z czyścicielami kamienic. Działają nieraz niczym grupy przestępcze, dochodzi do zastraszania mieszkańców, a nawet poważnych zbrodni – jak w przypadku spalenia aktywistki Jolanty Brzeskiej.

 Słyszałem o tej sprawie. Transformacja w Niemczech była dużo bardziej uregulowana niż w krajach bloku wschodniego, więc berlińscy lokatorzy mają łatwiejszą sytuację. Wszystkie przepisy, ustawy, regulacje dotyczące mieszkań, dziś obowiązujące, zostały zaczerpnięte z RFN. Było to działanie na zasadzie: kopiuj, wklej. Ale w Berlinie też bardziej opłaca się sprzedać pustą kamienicę, więc wielu inwestorów-spekulantów próbuje stosować najpierw legalne metody pozbycia się lokatorów, np. ogłaszają długoterminową modernizację budynku albo zgłaszają, że dane mieszkanie chcą mieć na własny użytek. Mogą jeszcze spróbować rozwiązać umowę. W większości przypadków nie dochodzi więc do tak ekstremalnych wydarzeń, jakie Pani przytoczyła, ale były historie kamienic, w których wybuchały pożary, przeciekały dachy, odcinano prąd. Nigdy jednak nie udało się połączyć tych wypadków z właścicielem domu.

Dr. Andrej Holm

Starszy specjalista i wykładowca akademicki na Wydziale Socjologii Miasta berlińskiego Humboldt University / fot. archiwum

W 1997 r. obronił pracę dyplomową na Wydziale Nauk Społecznych tego uniwersytetu, w 2005 r. zrobił tam doktorat na temat przekształceń przestrzennych i wpływu siły społecznych na rewitalizowane obszary miejskie. W latach 1998-2011 jako pracownik prowadził badania na różnych niemieckich uniwersytetach, by w 2011 r. wrócić na macierzystą uczelnię. Jego zainteresowania naukowe obejmują gentryfikację, politykę mieszkaniową w kontekście międzynarodowym i porównawczym i miejskie ruchy społeczne. Autor wielu publikacji z tych dziedzin.

Dorota Groyecka

Absolwentka dziennikarstwa (Collegium Civitas), polonistyki (Uniwersytet Warszawski) i kulturoznawstwa (SWPS) / fot. Magda Uherek

Autorka książki „Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffè latte”. Współpracowała z polskimi i zagranicznymi tytułami, m.in. miesięcznikiem Exberliner, portalem kulturalnym O.pl, trendbookiem F5 oraz magazynem muzycznym LAIF. Obecnie szkoli się w Instytucie Reportażu.